No i na reszcie się doczekaliśmy.
Dzieci liczyły każdy dzień w szkole ja każdy dzień przygotowań
i załatywiania spraw przed wyjazdem. Codziennie lista spraw do
załatwienia zamiast się skracać to w jakiś magiczny sposób się
wydłużała. Doba stawała się za krótka i nagle... jest, nastał
dzień wyjazdu. Plecaki spakowane, paszporty, pieniądze
przygotowane, odprawa zrobiona czyli jedziemy. Musieliśmy wstać
bardzo wcześnie bo samolot mieliśmy o 9:10. W tym dniu spała u nas
siostra Piotrka i powiedziała że jeszcze nigdy nie widziała aby
nasza rodzina wstała tak wcześnie w tak dobrych humorach. Niestety
dla niektórych ten dobry dzień szybko się skończył :)
Na lotnisko zawiózł nas szwagier i od
razu udalismy się do odprawy. Tutaj niestety ZONK!!!!
Piotrka plecak ważył 39 kg, a
dopuszczalna waga 32. No i stało się. Kozioł dosytał szału. Jego
misternie zapakowany plecak, zawinięty folią streczową musi być
rozbebeszony i część rzeczy przeniesiona do mojego plecaka (18kg,
ja to potrafie się ustawić). Dowiedziałam się przy okazji od męża
za jaką wspaniałą specjalistke od turystyki mnie uważa a
następnie przeprosiłam panią w chack in i poszliśmy na bok się
przepakować. Kozioł był już „zagotowany” więc aby bardziej
go nie stresować pozostawiłam go przy maszynie do owijania w folie
bagaży i poszłam przywitać się z ludźmi na stoisku Neckermann.
Gdy wróciłam mój mąż był już spokojniejszy chociaż wydane 100
PLN za zabezpieczenie bagaży wypominał mi jeszcze kilka godzin.
Podczas odprawy bagażów podręcznych maszyna losowo wybrała mnie
do kontroli. Ja to mam szczęscie :) Pierwszy masaż całego ciała i
to za darmo wykonała mi pani celniczka. No cóż trudno go porównać
do tajskiego ale nie ma co wybrzydzać. Ponieważ przepakowanie
zajeło nam sporą część czasu musieliśmy od razu udać się do
samolotu a tym samym zaoszczędziliśmy pieniądze bo już nie miałam
czasu wydać nic na bezcłówce. Niestety to nie pocieszyło mojego
męża ani jego węża w kieszeni. Dalsza podróż mineła nam bez
większych przygód i po kilkunastu godzinach byliśmy już w
Bangkoku. Kiedy wysiadłam na lotnisku poczułam jakbym wróciła do
domu. Mimo tłumów i hałasu mnie ogarniał spokój i harmonia.
Szybko udaliśmy się do odprawy, przebraliśmy się i chcieliśmy
udac się na metro, ale w drodze zauważylismy stoiska z busami.
Postanowilismy zaryzykować i okazało się, że za kilka minut jest
bus do Tratu, ale mają tylko trzy miajsca. No cóż nie tak się
podróżowało …
oczywiście skorzystaliśmy z okazji i
już o 13:30 byliśmy w Tracie. W planie mieliśmy przenocować w tej
miejscowości ale przecież plan zawsze można zmienić.
Postanowilismy ruszyć dalej i jak się szybko okazało był to dobry
pomysł. Wzieliśmy taksówke do portu gdzie tylko 30 minut
czekaliśmy na motorówke na wyspę Mak. Zakwaterowaliśmy się w
hotelu dzień wcześniej a to oznacza że mamy jeden dzień
odpoczynku dłużej. Swoją drogą to musieliśmy wygladać jak
rodzina Zombi. Bladzi, podkrążone oczy i usypiajacy w każdej
sytuacji i w każdym momencie (w busie, na przystanku, na motorówce).
Wiedzielismy jednak że najszybciej przystosujemy się do czasu (6
godzin róznicy) jak przetrzymamy do wieczora. Cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz