wtorek, 22 listopada 2016

Indonezja, Tana Toraja (Rantapao)

Hello



Witamy  z  Tana Toraja miejscu gdzie śmierć zajmuje szczególne miejsce w codziennym życiu człowieka (jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało).
Na początku żeby było chronologicznie  transport z poprzedniej miejscowości czyli Pantai Bira. Zamówiliśmy prywatne auto na 7 osób wiec wiedzieliśmy że może być ciasno, bo czasami kierowcy upychają dwie osoby ponad normę. Tym razem się udało jedna babka stwierdziła że nie posadzi swojego dupska w samochodzie z białasami i z miejscami było ok. Choć miejsca były ok to wygląd auta jego stan techniczny, jak i aparycja kierowcy pozostawiały wiele do życzenia, ale stare przysłowie powiada „Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma” no i mieliśmy.
Kierowca na zwróconą uwagę odnośnie palenia w aucie stwierdził grzecznie że jak nie pali to zasypia, czyli dał nam do zrozumienia że powinnyśmy zacząć się bać. Reszta standard 186 km prawie 6 godzin jazdy cena 100 tyś rupii za głowę do Makassaru. Wrażenia z jazdy; było ok mimo że jarał to jechał pewnie.
Mogliśmy pojechać bezpośrednio z Biry, ale cena która man zaproponowali (2.000.000) ścięła mnie z nóg dlatego wybraliśmy dłuższą i paradoksalnie tańszą wersje przez Makassar. Pierwsza część zaliczona, następna jest taksówka w Makasarze. Z dworca południowego (nie pamiętam nazwy ale tam zatrzymują się wszystkie autobusy z Biry) na dworzec północny (zwie się Daya) kosztowała wg licznika 120 tyś rupii choć nie wiemy którą taryfę odpalił może najwyższą, ale to już tylko moje domysły. Druga część za nami. Trzecia, ostatnia i najdłuższa część. Poszczęściło nam się :) Na dworcu autobusowym  Daya w Makasarze można sobie zafundować do Rantepao w Tana Toraja autobus lub prywatne auto jak to do Biry.  Szczęście nasze polegało na tym że akurat prywatny samochód przywiózł Niemców z Rantepao i zarabiając na tym kursie odpowiednią ilość euro mógł potraktować nas ulgowo. Poza tym wracał do domu więc zażyczył sobie po 100 tyś rupii od głowy. Tyle to kosztuje autobus nocny (normalnie za auto to 150 tyś przy pełnym aucie i odpowiednio więcej jak chcesz mieć wygodniej) więc bez zastanowienia wsiedliśmy i ruszyliśmy w około 300 kilometrową podróż do krainy Toradżów. Po starcie jak to bywa w aglomeracjach pierwsza godzina jazdy w korku, następne dwie godziny gdy jechaliśmy po niezłej trasie lało przeokropnie. A ostatnie X kilometrów po górach. Próbowałem spać ale raczej marnie mi to wychodziło. O 3 rano przywitaliśmy Rantepao. Kierowca podczas jazdy poznał nasze oczekiwania i podrzucił nas do Riana Homstay, czyli bardzo fajnego, czystego i niedrogiego pensjonatu. Tu już zostaliśmy na następne kilka  dni. Reasumując;  przejechaliśmy  z Biry do Rantepao prawie non stop tylko z przesiadkami bez przerw czasowych około 520 km w czasie trochę ponad 16 godzin. To chyba najdłużej spędzony czas jednorazowo w drodze z punktu A do punktu B. Kierowca jechał dosyć odważnie chwilami się bałem dlatego próbowałem spać na siłę. Na papieroska grzecznie sobie stawał i palił obok auta.
Rantepao pierwsze wrażenie: "Co my tu robimy następna czarna dziura na naszej drodze". Dobrze że pokój mieliśmy fajny duży z dużą łazienką i ciepłą wodą gdzie prysznic można było brać pod kranem bo był zamontowany na wysokości około 150 cm i nie było umywalki. Cena 50 zł doba jest odpowiednia do standartu.

Rankiem jak  to często bywa ocena się zmienia w miarę poznawania miasta,  niestety ja nadal uważam że to totalna dziura i swój pobyt tu można ograniczyć do minimum. Ale to oczywiście zależy tylko od was nam wystarczył tydzień żeby pozwiedzać wszystkie kąty zaliczyć pogrzeb plus extra zobaczyć osławioną w każdym przewodniku masakrę bawołów. Zacznijmy do początku, jak już się pozbieraliśmy po podróży wynajęliśmy od naszego ovnera skuter za 70 tyś rupii.
Pierwszą atrakcją blisko miasta jest  KE’TE’ KESU’ 4 km od Rantepao. Typowy tradycyjny skansen jakich tu jest masa zrobiony typowo pod turystów z tym że te grobowce na skałach w skałach i grotach na pewno kiedyś służyły do pochówku. Choć te pierwsze murowane grobowce używane są zapewne i dzisiaj. 



Następna w kolejności była LONDA 5 km od miasta tu też grobowce a jak że inaczej tyle że wykute w skałach nawet ciekawe. Z góry patrzyło na nas mnóstwo kukieł z charakterystycznie ułożonymi rękami, które mają symbolizować szczęście.

Dalej możemy pojechać do KAMBIRY 30 km od miasta. Tam mamy  dwie atrakcje wielkie stare drzewo które ma w sobie pochowanych sporo niemowląt. Mogą w nim byc pochowane tylko dzieci, którym nie wyrżnęły się jeszcze zęby. Tutejsi ludzie wieżą, że takie dziecko należy przekazać naturze, aby kolejne dziecko było zdrowe.


 A druga atrakcja to około sto  może 150 metrów  od wejścia do KAMBIRY jest prywatny dom w którym żywi żyją już czwarty rok ze zmarłą babcią w pokoju obok, dlatego że zbierają kasę na pogrzeb. Kobieta powiedziała, że codziennie z nią rozmawiają i chyba nie była to ściema bo jak wchodziliśmy do babci pani normalnie do niej mówiła. W pewnym momencie zrobiło nam się głupio i tez zaczęliśmy do niej mówić :)))


Wskazówki jakich możemy wam udzielić to takie, że córka zmarłej ma sklep z pamiątkami przy samym wejściu na cmentarz. Nam udało się zobaczyć babcię dopiero za drugim podejściem, tylko dlatego że jak tu byliśmy trzy dni wcześniej to jeszcze o tej zmarłej nie słyszeliśmy. Za możliwość porozmawiania z babcią mały datek jest mile widziany :) Wracając z Kimbiry jesteśmy już tak blisko Makale, że warto pojechać tam chociaż by na pamiątkowe zdjęcie na rynku, na którym jest utworzone sztuczne jezioro. Prócz tego jak podniesiecie głowę to zobaczycie Chrystusa w całej okazałości (nie wiem jak ten w Rio i Świebodzinie ale ten też robi wrażenie) tam taż można dojechać skuterem. Ostatni kilometr trzeba się wspiąć.

Następnego dnia uderzamy skuterem w druga stronę miasta i zaglądamy najpierw do BORI’ KALIMBUANG 5 km od miasta. Tu czeka na nas bardzo stary cmentarz z megalitami czyli wielkimi kamieniami ustawionymi w kształt słońca (taki kamień mogła postawić tylko rodzina zmarłej osoby u której na pogrzebie było zarżniętych co najmniej 25 bawołów)


Idąc w górę cmentarza można zobaczyć piękna stare grobowce i olbrzymie drzewo z pochowanymi noworodkami.


 I dalej szczerze tak do znudzenia tradycyjna wioska, cmentarz, jaskinia z trumnami, piękne widoki i abarot to samo. Na wyraźną prośbę żony dopisze jeszcze LEMO gdzie pan oprowadzający nas w świetle latarni gazowej po jaskini pełnej trumien i kości. Wyglądał co najmniej jak jeden z tych tam leżących. Według Kasi jest to jedno z fajniejszych miejsc a przewodnik opowiadający o zmarłych niesamowity. Atmosfera w pewnym momencie zrobiła się trochę komiczna, ponieważ przewodnik zaczął robić nam rodzinne zdjęcia w tym otoczeniu proponując coraz to inne ujęcia i zapewniając, ze będą świetne :) (przewodnika łatwo poznać ma zwyrodnienie stopy widoczne gołym okiem, płaci sie 30 tys za lampę plus coś extra dla niego ,ale warto fajnie gada) 






Przyznać muszę że jedna wyprawa szczególnie mi utkwiła w pamięci. Jedziemy do LO’KO MATA gdzie jest ogromny kamień z wykutymi kwaterami 

następnie mamy LEMPO TINIMBAYO świetny view point po drodze 

i dalej do BULULANGKAN wioska mumii. Lubię jazdę po górach ale tu to extrem razy dwa. Trzy razy nam się droga kończyła i jechaliśmy po nie wiadomo czym, dwa razy trafiliśmy na osuwisko błotne więc musieliśmy się myć w strumieniach bo byliśmy wysmarowani błotem i najlepsze że do wioski z mumiami dojechaliśmy w momencie kiedy zaczęło lać. Masakra. Nic nie zobaczyliśmy. Wszystkim którzy chcieli by powielić naszą trasę proponuje skrótem objechać górę Buntu Bone, ja zapomniałem różańca a czasami by się przydał. Za to widoki na tarasy ryżowe obłędne nawet te na Bali mogą się wydawać skromne w porównaniu z tutejszymi.
Ostatni dzień przed wyjazdem to już tak na luzie rano pojechaliśmy obejrzeć tradycyjny market z bawołami, nie jestem ekspertem, ale niektóre sztuki były warte fortunę.

Przyjeżdżając tu do Rantepao mieliśmy określone 3 punkty które chcemy zobaczyć. Pierwszy to miejsca pochówku bądź co bądź bardzo nietypowe jak dla nas. Drugi to zobaczyć jak to naprawdę jest żyć ze zmarłym pod jednym dachem. Trzeci ostatni to już cała ceremonia pogrzebowa. Z  racji tego że pierwsze dwa punkty już obsmarowałem zajmę się trzecim który wywarł na nas największe wrażenie. Oczywiście w tym wszystkim jest ogromna zasługa pana od którego wynajmujemy pokój i za to bóg mu zapłać w dzieciach choć ma już szóstkę (skasował nas extra 600 tyś rupii). 
Jak już owner ustalił gdzie i kiedy będzie ceremonia decyzję podjęliśmy niemal natychmiastowo. We wtorek o 9 rano w auto i jedziemy strój odpowiedni do okazji czyli ja to co miałem najciemniejszego, Kaśka wygrzebała coś czarnego (a ma tego sporo, przecież czarne wyszczupla) a dzieci na pogrzebie do 10 roku życia traktowane są jak bez pańskie psy i tak też się zachowują wiec ubiór nie ma znaczenia i tak wrócą usmolone. Po drodze jeszcze jakaś danina dla rodziny zmarłego żeby nie było że na krzywy ryj przyjechali. Dotarliśmy dosyć wcześnie jako jedni z pierwszych.  Pierwsze rzeczą którą widzą nasze oczy to skrepowane świnie (faktycznie empatii do zwierząt to oni nie mają) i ogromna kałuża świeżej krwi na środku placu (o tym będzie później).

Następnie było przywitanie z rodziną zmarłej (jak zobaczyliśmy na obrazku, byliśmy obecni na pogrzebie babci), wyznaczono nam miejsca do obserwacji i pozwolono fotografować i nagrywać. Dzieci była cała masa wiec nasze dziewczyny jakoś dawały radę. Ja spacerowałem z aparatem a Kasia wsłuchiwała się opowieści naszego przewodnika. Przyznać muszę że bez niego cienko by to wyglądało ponieważ opisał on Kasi cały mechanizm takiego pogrzebu. Czas leciał goście dojeżdżali w szczytowym punkcie było z 400 może 500 osób. Łatwo było policzyć bo całe klany rodzinne lub przedstawiciele innych wiosek siedziały w specjalnych boksach. Taka liczba osób na pogrzebie pokazuje jakim szacunkiem darzona była zmarła, daje okazję do spotkania się wszystkich razem jak również cała ta ceremonia ma na celu pomoc biedniejszej części rodziny. Dodam też  że w czasie tej akurat ceremonii poza naszą czwórką był jeszcze 6 białych. I wyraźnie widać było że 2 z nich przyjechała na krzywy ryj za panem z prosiakiem na skuterze. 

Po prostu trzymali się na uboczu i nawet nie usiedli z nami w boksie. Myślę że ta opcja jest najgorsza z możliwych nawet ja bym się  czuł nieswojo  w takiej sytuacji. Wszyscy europejczycy zmyli się po godzinie ale moja żona kazała nam siedzieć prawie do końca uroczystości w tym dniu. Drugiego dnia, który o niebo wyglądał ciekawiej ponieważ zabijano bawoły i chowano zmarłą do grobowca turystów nie było już żadnych. Wracając jeszcze do bawołów, są one tu szczególnie wysoko cenione i nie są zabijane bez celu. O niezwykłości tych bawołów niech świadczy fakt że są pierońsko drogie. I tak np: bawół albinos z ciemnymi kropkami symbolizującymi ucieleśnienie boskości może kosztować nawet 60 tyś dolarów.
Na tutejsze realia kwota olbrzymia, ale nie zapierająca dech w piersiach (w okolicznych zagrodach widzieliśmy kilka takich sztuk). Drugą ciekawostką jest to że te bawoły nieważne czy albinos czy zwykły są myte dwa razy dziennie (rano i wieczorem) przez swoich właścicieli to musi o czymś świadczyć (bo patrząc na świnie to płakać się chce jak są traktowane). Pierwsze zabite bawoły i prosiaki idą na posiłek dla osób uczestniczących w ceremonii. A reszta zwierząt zabijana jest  w/g potrzeb rodzinnych. Po podzieleniu mięsa z zabitych zwierząt wszyscy jedzą obiad przygotowany przez rodzinę zmarłej, a następnie zaczyna się msza żałobna jest ksiądz z kazaniem na którym prawie zasnąłem

(chodzili nawet z tacą i o mało nie dostałem zawału jak babeczka z boku zamiast powiedzieć że mamy wrzucić 2 tys rupii wypaliła 200 tyś rupii). Na tej akurat uroczystości były dwie grupy chórzystów. Jak już sobie pośpiewali i popłakali 



to nastąpiło odprowadzenie zmarłej na miejsce zdawać by się mogło wiecznego spoczynku, ale sorry nie u Toradżów. 


Tutaj na przełomie sierpnia i września zmarłych się wyciąga z ich kwaterek, myje się, przebiera i odbywa spacer po wiosce. No po prostu szaleństwo znane pod hasłem "walking dead". 

Nasza wiza ważna jest jeszcze 17 dni spadamy dalej na północ Sulawesi tam czekają na nas osławione Togiany.
Podróż zapowiada się atrakcyjnie, pani w okienku grzecznie uprzedza czas przejazdu do Poso 13-15 godzin jak nic się nie wydarzy, ale czy tutaj jest to możliwe?


kontakt z nami:
Fb/koziolkiwazji


 nawet takie ptaszki można było spotkać


 jesteśmy w chmurach, Lenie zrobiło się zimno

 budowa tradycyjnego domu
 miejscowe chłopaki się bawią
 koty to jej pasja

 drugi dzień na pogrzebie i ten starszy pan to syn zmarłej
 relaksik po pogrzebie

 wjazd do Rantepao powinno być na samej górzem ale moje ładniejsze
a tu żona jeszcze czasami kocha :)

Będzie rzeźnia wrażliwi mogą sobie odpuścić dalszą lekturę


poniedziałek, 14 listopada 2016

Indonezja, Bira, wyspa Selayar

Hello



Tym razem witamy was że słonecznej Biry, miejscowości położonej 186 km na południowy zachód od Makassar-u. Cena za przejazd niecałe 30 zł osoba, czas jak zwykle zdumiewający prawie 6 godzin. Po co tu przyjechaliśmy? Przyjechaliśmy tu ponieważ... No właśnie co my tu robimy. Dziura na końcu świata, turystów zero, znajomość angielskiego znikoma, jedzenie ohydne. Na dodatek przy wjeździe do tej dziury jest szlaban i kasują Cię po 40 tyś rupi za osobę. Podnieśli mi ciśnienie na maxa. Mieliśmy dwa wyjścia: powrót (trochę idiotyczny pomysł) albo zapłacić. Na szczęście brak angielskiego z mojej strony pomógł mi wynegocjować opłatę tylko za dorosłych :) Jak przystało na podróżników nas to nie zraża jesteśmy głodni egzotyki i tu ją odnaleźliśmy. Można oczywiście ominąć tą opłatę, ale nie będę strzępił języka i tak tu nikt nie przyjeżdża. Miejscowość naprawdę nie oferuje wiele za to plaże są boskie. Jedna z palmami jak z pocztówek druga to już raj dla naszych bałtyckich parawaniarzy, długa i szeroka. Musicie uwierzyć nam na słowo, spokojnie wpadają na naszą listę TOP najpiękniejszych plaż na jakich byliśmy.

 Piasek tak biały że bez przyciemnianych okularów nie ma szans żeby tu spacerować, pod nogami czuć mąkę jak na wyspie Kapas w Malezji i co najważniejsze spokój, cisza, żadnych motorówek. Pływanie z rurką bardzo podobne do Gili trzeba sporo odpłynąć od brzegu by napotkać piękne rafy, całą masę żółwi jak również czasami wargaczy garbogłowych, moreny czy węża.

 My jesteśmy zachwyceni. Minusy oczywiście też są np: niesamowity żar leje się z nieba, ale chyba najbardziej zaskoczyły nas żmije morskie nazywane poprawnie wisłonog żmijowaty. Naprawdę jest ich tu dużo co prawda nie atakują ofiar większych od siebie, nie mniej są bardzo jadowite więc jest adrenalina przy każdym wejściu do wody. Poza snurkami i daving-em ogromne wrażenie zrobiła na mnie wizyta w tutejszej "stoczni" gdzie swoje łajby budują co bogatsi obywatele tego globu. Dla kogoś kto pracuje z drewnem jest to nie lada atrakcja patrzeć jak budują takie kolosy.




Śmigając tak skuterem po Birze trafiliśmy do portu a tam wyczailiśmy prom na wyspę Selayar w bardzo niskiej cenie i ziarenko zostało zasiane:) Popytaliśmy trochę lokalsów czy jest tam coś interesującego i wszyscy jednogłośnie powiedzieli że powinniśmy pojechać tam i zobaczyć plaże Takabonerate. Wiecie, że nam niewiele potrzeba żeby ruszyć w nieznane. Zostawiliśmy wszystkie duże bagaże w Birze w hotelu, a wzięliśmy że sobą zapas rzeczy osobistych na trzy dni w jeden plecak i sprzęt do snurkowania w drugi plecak. 

Skuter opłaciliśmy na kolejnych kilka dni i tak obładowani w piątek rano pojechaliśmy do portu i popłynęliśmy na wyspę Selayar. Z informacji ogólnych napisze tylko że wyspa ma ok 90 km długości i parę szerokości. Drogi całkiem niezłej jakości z małymi wyjątkami jak ten na zdjęciu  sugerujący zjazd znak pierwszy, ale przechodzący w przepaść znak drugi.


Planowaliśmy tu jak napisałem 3 dni, a zostaliśmy 8 i nie żałujemy nawet jednego dnia. Przez cały pobyt widzieliśmy tylko 4 białych z czego dwójka tam mieszka pozostała dwójka to para którą tylko widzieliśmy przelotem. Ale od początku: pomoże wam w tym mapa.  Zaznaczone są wszystkie punkty które zobaczyliśmy.

 Pierwszego dnia przepłynęliśmy na wyspę Selayar  (nr.1) i przemierzyliśmy 43 km dostając się tym samym do środka wyspy i głównej miejscowości miasta Benteng (nr.2). Do wieczora już było blisko, wiec poszukaliśmy sobie kwatery (cena za czysty pokój 85 zl i jest to najtańsza opcja w mieście) i trochę zwiedziliśmy miasteczko. Dnia drugiego postanowiliśmy pojechać na sam dół wyspy (nr.7) i wynająć łódź na wyspę Tinabo bo jak się okazało na miejscu Taka Bonerate to nie plaża a park narodowy w którego skład wchodzą wyspy na atolu Terbesar Ketiga Di Dunia.
Znalezione obrazy dla zapytania atol taka bonerate

I wszyscy tłumacząc nam Taka Bonerate na myśli mieli wyspę Tinabo  oddaloną o jakieś 60 km od wyspy Selayar. Co takiego może być na takiej malutkiej wyspie gdzie załatwienie transportu na nią przysparza tyle kłopotów? Ano jest to jedyna wyspa na świecie gdzie przy plaży w wodzie po kolana można pływać z setką rekinów nie martwiąc się że stracimy jakąś część ciała.
Znalezione obrazy dla zapytania pulau Tinabo

 Niestety tego dnia zjechaliśmy dobrze ponad setkę kilometrów i niewiele załatwiliśmy. W drodze powrotnej zajechaliśmy jeszcze do innego portu (nr.5), ale też nic nie wskóraliśmy. Choć było blisko. W porcie poznaliśmy miejscowych chłopaków i nawet zaofiarowali się nas przerzucić na Tinabo za darmo lecz niestety ich pracodawca czyli kapitan łódki się nie zgodził. Powód błahy ale oczywisty. Ich była szóstka plus krowa dla nas miejsca zabrakło :( Mówi się trudno wróciliśmy  do Benteng (nr.2) lekko zawiedzeni.
Tego samego dnia wieczorem poznaliśmy jeszcze lokalną VIP. Na imię ma Andi i chciała tylko poćwiczyć swój angielski w zamian została naszym tłumaczem i przewodnikiem.

A czemu napisałem VIP ponieważ Andi na co dzień chodziła w mundurze co sugerowało że coś tu znaczy, ale jak ostatniego dnia  przed wyjazdem zabrała nas do domu gubernatora utwierdziło nas w przekonaniu że jednak musi być kimś ważnym.
Zwiedzania ciąg dalszy. Za namową Andi po śniadaniu  ruszyliśmy naszym skuterkiem do tradycyjnej miejscowej wioski Putabangung (nr.9). Wyróżnia ją to że położona jest na zboczu góry i chaty budowane są w nietypowy sposób. Z jednej strony mamy wejście do domu z poziomu podłoża, ale sypialnia już jest od 5 do 10 metrów nad ziemią ciekawy widok.


  
Naprawdę ciekawa wioska podobała nam się. Następna atrakcja tego samego dnia to snurkowanie na wyspie Pasi (nr 4). W tym celu udajemy się do portu (nr 3) i bierzemy jakiegoś lokalsa żeby popływał z nami  (nam akurat pomogła Andi). Koszt łódki do naszej dyspozycji przez cały dzień to 300 tyś. rupi


Snurki były 3 i takie przeciętne ciężko nas zadowolić po tym co już widzieliśmy ale za to plaża i piasek na niej spokojnie 11 w skali do 10 perfekcyjna :).


W drodze powrotnej do Bentanga zatrzymujemy się przy drodze i jesteśmy świadkami prawdziwych walk kogucich. Co prawda wyglądało to na trening kogutów, ale krew lała się prawdziwa.

Sporo atrakcji jak na jeden dzień wracaliśmy do hotelu szczęśliwi. Szybki prysznic i ruszamy z Andi na kolację choć jesteśmy zmęczeni nie możemy jej odmówić tyle dla nas robi. Cały czas szuka łajby na Tinabo, załatwiła nam łajbę na snurki itd. Na kolacji poznajemy Doniego, Jest francuzem który ożenił się z Indonezyjką. Ma syna i prowadzi tu interesy. Zaprosił nas do swojego resortu, który znajduje się na południu (nr.6) wyspy a do którego nie dotarliśmy wcześniej bo o nim nie słyszeliśmy.  Dzień następny zaczynamy znowu 40 km jazdą do portu (nr.5) po drodze spotykamy Doniego, który wiezie do swojego raju dostawę wody i zaopatrzenie. Dziewczyny się przesiadają do auta i pędzimy, o ile można tak nazwać jazdę 50-60 km/h. W porcie (tym samym gdzie już negocjowaliśmy z miejscowymi) czeka na nas łajba która zabiera nas do raju!!!!! Resort Deniego nazywa się Selayar Eco Resort kosztuje 900.000 rupii (270 zł) za dobę . Cena zawiera domek, wyżywienie oraz transport z lotniska lub portu (nr.1). Czy drogo? Pierwsze wrażenie można takie odczuć, ale po głębszym przeanalizowaniu my uważamy że oferta jest rewelacyjna. Z portu (nr 5) do królestwa Doniego (nr 6) płynęliśmy z 15 minut

a po dotarciu zasadzka. Woda opadła i klops. Mokre wyjście i to kilkanaście metrów. Trzeba było się przebrać na łódce w kąpielówki zakasać rękawy i pomóc przy rozładunku.


Na lądzie jak wszyscy dotarliśmy mogliśmy zacząć podziwiać ten kawałek raju, Okazało się że południowo zachodnia część wyspy czyli ta w której byliśmy należy do Narodowego Parku Taka Bonerate więc jest strefą chronioną. Żadnych łódek, rybaków, sportów wodnych itp.  Może i nie ma rekinów przy plaży jak na Tinabo  (jest za to cała masa płaszczek) to miejsce  całkowicie podbiło nasze serca. Jeśli chodzi o snurkowanie to prze nigdy nie byliśmy w lepszym i ładniejszym miejscu. Przezroczystość wody wręcz idealna, różnorodność i wielkość ryb zaskoczyła nas ogromnie.
W ciągu 2 godzin snurkowania moje córki naliczyły około 30 żółwi, 3 rekiny,1 żmiję taka pełono -wymiarowa oraz niezliczoną ilość ryb każdej wielkości. 




Raj  Doniego ma tylko 6 domków dla gości, kuchnie i ogródek jeszcze nie zagospodarowany do końca w którym zasadził ekologiczne warzywa. Jest również warsztat w którym pracownik Donego wykonuje wszystkie meble i łódź, która niedługo będzie dostępna dla gości. Są też warany, pytony i najmniejsze małpki na świecie (podobno w nocy można je wypatrzeć z latarką).
Kiedyś na pewno zawitamy tam na 3,4 dni bo jeden to stanowczo za mało. W drodze powrotnej do Benteng Donie pokazuje nam jeszcze jedno swoje królestwo pod wynajem, a my... z tego korzystamy i delektujemy się spokojem przez kolejne dwa dni. Tym razem jest to pojedynczy wielki lokalny domek na zachodniej plaży niedaleko Benteng (nr 10)



Kosztował nas tyle samo co hotel (85 zł) z tym że tu kuchnie mieliśmy do swojej dyspozycji. Był jeden minus zaczynała się pora monsunowa i woda przy brzegu była lekko wkurzona. W skrócie wygląda to tak Doni czyli właściciel pokłada bardzo duże nadzieje w tej wyspie choć turystyka tam to odległy temat.
Ażeby nie przedłużać wpisu powiem wam że Andi zabrała nas jeszcze na dwa wesela :). Gdzie okazało się że jesteśmy częściej fotografowani niż para młoda :). Mój garnitur rozbraja wiem, ale przyjechałem tu na plaże nie na wesela.



W tym opisie uciekł mi też dzień który spędziliśmy na wschodniej stronie wyspy gdzie tylko snurkowaliśmy i trochę przeszkadzaliśmy wędkarzom (nr 8). Wyczailiśmy tam w/g mapy dwa miejsca. Zwą się Pantai czyli plaża Timur i plaża Hara
    tu miejscowy pożyczył  ode mnie  sprzęt żeby zobaczyć czy rybki biorą :)))

No i ostatni wieczór  na wyspie Andie zaproponowała nam wizytę w najstarszym zachowanym budynku na wyspie w którym znajduje się dom gubernatora. Trochę nas to zdziwiło bo było około 20:00, ale Andi stwierdziła że gubernator pojechał z żoną do Makassaru więc śmiało możemy obejrzeć jego kąty.  Minuta spaceru od jej domu i już wchodzimy przez ścisłą ochronę gubernatora, która chyba nie bardzo wiedziała co z nami robić. Andi zamieniła dwa zdania z zarządcą domu i weszliśmy jak przystało na gości głównym wejściem. Chata robi wrażenie choć nie mogliśmy zajrzeć do szaf i pod łóżka to spotkaliśmy syna i dwie córki gubernatora całą służbę a na koniec wylądowaliśmy w części prywatnej domu i spędziliśmy kilka miłych chwil gdy nasze dziewczyny miały sesje zdjęciową z personelem.




  
 Jest to pierwsza wyspa na której przy drodze są kosze na śmieci, a plastikowa butelka lub torebka rzadko jest spotykana porzucona przy drodze. Na tle wszystkich dotychczasowych miejsc odwiedzonych przez nas w Indonezji a nawet chyba Azji ta wyspa szczególnie zapisze się w naszej pamięci. Aby napisać wam jak interesujące jest to miejsce napisze też że przez 8 dni tutaj zjechaliśmy skuterem 520 km.
Ciekawostka. Po powrocie do Biry udało nam się jeszcze raz zasnurkować i nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to że trafiliśmy na ogromnego żółwia po prostu gigant. Wow. Niestety byłem tak podniecony, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia.( I na pewno nie była to żona)

Następny punkt podróży to środkowe Sulawesi i Tana Toraja tylko 500 km na północ od miejsca w którym obecnie jesteśmy

kontakt do Doniego  fb/selayar eko resort

kontakt z nami: pitchers@hoga.pl
                          fb/koziolkiwazji

 zachodnia strona wyspy niedaleko domku który wynajmowaliśmy od Doniego


Możecie wierzyć lub nie , ale mieliśmy wizytę żołnierza na działce Doniego. Poczęstowaliśmy go kawą bo i tak nie umiał angielskiego, a on w zamian przywiózł swoją armatę żeby sie pochwalić. Armata okazała się być wiatrówką, co nie zmienia faktu że z 20 metrów z wolnej ręki trafiłem w słupek o szerokości ok.2 cm. Tak wiem pewnie fart, ale snajperem się było w wojsku :)))

 Z portu do miasta mijaliśmy dwa zarwane mosty. Ten tu to tymczasowa budowla na beczkach.
 Po 24 km w pełnym słońcu chwila odpoczynku.
Tankowanie po trasie. A ja się jarałem kiedyś trzema paskami a tu nawet dziadek na prowincji takie nosi.
 Drugi zarwany most.
Miejscowa ganga, a poniżej już profesjonalne walki kogutów.