poniedziałek, 31 października 2016

Indonezja, Makassar (Sulawesi)

Hej hej helo

 Opowieść o Sulawesi zacznę od dnia w którym wystartowaliśmy z Bali. Zazwyczaj próbuje pisać całość jednym ciągiem, ale jedynym miłym akcentem od momentu wyjazdu z Gili Air było to że do portu przyszedł pożegnać się z nami 9 letni Aris który zakolegował się z naszymi dziewczynami i przez dwa tygodnie na Gili w przerwie kiedy nie grali ciągną je za włosy :))) Wspomnę tylko że to był syn pani od której wynajmowaliśmy domek.


Resztę powinienem wyrazić w paru niecenzuralnych słowach, ale jak to żona mówi myśl pozytywnie. Kiedy cali mokrzy od potu i wykończeni z bagażami dotarliśmy do portu niesympatyczny pan poinformował nas, że „ Koziol już jest odhaczony na liście i jakie jest nasze nazwisko’’ Próbowałem w kulturalny sposób wytłumaczyć mu, że to nasze nazwisko i nie ma możliwości abyśmy byli wcześniej w porcie a tym bardziej niemożliwe aby ktoś o tym samym nazwisku właśnie wracał na Bali, ale nic nie skutkowało. Pan stwierdził, że skoro nie mamy innego nazwiska to nie ma dla nas miejsc. Odszedłem bo chciałem go zabić ale postanowiłem, że i tak wsiądę na ta pie… łódkę. Ostatecznie jeszcze raz spróbowała szczęścia moja wyluzowana żona i udało się. Opuściliśmy Gili.

  Lot na Sulawesi oczywiście się opóźnił o ponad godzinę ,ale czego oczekiwać po jednej z najtańszych linii  lotniczych w Indonezji. Wejście na pokład samolotu utwierdziło nas w przekonaniu że opuszczamy cywilizację a ruszamy do buszu. Samolot nie najnowszy jeszcze z popielniczkami przy siedzeniach wiec możecie sobie wyobrazić jego datę produkcji :))). A ludzie w samolocie to już inna bajka. Karnacja skóry jeszcze ciemniejsza niż na Sumatrze oczywiście 90% kobiet w chustach a pozostała w plastikowych kapeluszach J nikt poza personelem nie mówi po angielsku, mało tego w czasie startu urządzają przechadzki po korytarzu. 
Najgorszą jednak rzeczą był potworny smród potu, który towarzyszył nam do momentu wyjścia z samolotu. Nasze przeczucia że to druga Sumatra zaczynają się sprawdzać. Lądowanie bez przygód, pilot zrobił to tak łagodnie że nawet nie poczuliśmy że już jesteśmy na pasie. Dalej to już hard-core 30 sekund po dotknięciu pasa wszyscy tubylcy stali na korytarzu z bagażami w rękach gotowi do wyjścia dla nas lekki szok, zazwyczaj siedzimy dopóki nie dojedziemy do pożądanego miejsca. Lotnisko w Makassarze spoko bagaże były szybciej od nas w hali przylotów. Przy wyjściu zonk obsługa lotniska sprawdza w/g biletów numery bagażu, widocznie trafiały się kradzieże. W sumie to ma sens bo nikt nie  zostanie poszkodowany. Przed lotniskiem jak zwykle łapanka na jeleni :))). No my zaprawieni w boju to i udało nam się uniknąć pierwszego gapowego czyli taxi z lotniska. Po wyjściu z terminala wychodzimy za wszystkie bramki i czekamy na zwykły autobus do centrum za niecałe 10 zł od głowy. Czterdzieści minut później jesteśmy w centrum Makassar. Niestety musieliśmy skorzystać z taxi do hotelu mieliśmy jeszcze 3 km, z bagażami i dziećmi to długa droga. Według taksometru zapłaciliśmy 7 zł  i już byliśmy w naszym hotelu. Tego wieczoru zaliczyliśmy jeszcze tylko jadłodajnie i poszliśmy spać. Nasze pierwsze wrażenia z wieczornego spaceru są raczej mało pozytywne.  Od rana dnia następnego zaczęliśmy szukać skutera do wynajęcia, w takiej opcji najlepiej nam się zwiedza miasto niestety nie dane nam było znaleźć wypożyczalnie. Po dwóch godzinach doszliśmy do pierwszej tutejszej atrakcji czyli Fortu Rotterdam. 

Wpis do książki pamiątkowej (znalazłem tylko jeden wpis z Polski ale już dawno temu) i można zwiedzać do woli. No pan jeszcze chciał jakiś datek, ale chyba dla siebie bo wyraźnie widać że biletów wstępu brak. Kasia zafundowała sobie przewodnika a my z dziewczynami poszliśmy oglądać występy karate, które odbywały się na terenie fortu. Po forcie następna była dzielnica chińska. Żenada na maksa po prostu szkoda słów, tylko dzieci zachwycone bo 2 punkt podróży zaliczony bez większego wysiłku fizycznego.


 Dalej polegliśmy już nie było siły na dalszy spacer wzięliśmy taksi wg wskazań taksometru i pod hotelem zbaranieliśmy za krótszy kawałek niż dzień wcześniej cena dwa razy wyższa. Nosz ku…a znowu nas wydymali J. A to dopiero pierwsza doba na Sulawesi. Po następnych 24 godzinach wiedzieliśmy że podróż po Sulawesi to będzie Sumatra i Kambodża razem w jednym wydaniu, czyli język angielski be, ale wydymać bule (białego) jest spoko. Drugiego dnia zwiedzania wybraliśmy się na chyba piękne wodospady i chyba park motyli w jednym. Piszę chyba dlatego że po dotarciu na miejsce zarysowaliśmy szczękami o podłogę z wrażenia. Cena biletu dla lokalsa 8 zł dla nie lokalsa 80 zł złodziejstwo w biały dzień. Zrezygnowaliśmy i patrzyliśmy tylko wku… na kierowcę bacaka który się z nas śmiał, a z którym jechaliśmy do następnej atrakcji turystycznej czyli jaskinie z malowidłami z przed 30 tysięcy lat. Oczywiście jak dojechaliśmy znowu była różnica w cenie lokals i nie lokals, ale tym razem do przeżycia. Wzięliśmy bilety i gotowi popatrzeć na rysunki naszych prapra przodków ruszamy spod wejścia. Pada pytanie czy chcemy przewodnika za odpowiednią opłatą, kulturalnie odmawiamy a pan do nas że w takim razie i tak nie znajdziemy tych malowideł. Zlaliśmy go ciepłym moczem i poszliśmy pewni że my je jednak znajdziemy.

 Rzeczywistość tu jest jednak inna rysunków nikt nie zobaczy bez przewodnika ponieważ są za stalową furtką która jest zamknięta i nie ma wstępu.

 Sprzedają Ci bezczelnie bilet wiedząc że i tak gówno zobaczysz. Szczyt obłudy gorszy niż w naszym rządzie. Ja olałem sprawę i poszliśmy z Karolą fotografować kozy,

 ale Kacha wyczaiła że jacyś lokalsi wzięli przewodnika więc poszła za nimi na tz. krzywy ryj. No muszę przyznać że wykazała się z Leną pełnym profesjonalizmem i obejrzała te malowidła za darmo, no musiała w zamian zrobić sobie z nimi sesje zdjęciową.


 Jak  się okazało była dla nich większą atrakcją niż te bohomazy na ścianach. Wróciliśmy prawie w nocy do hotelu.  Dla zainteresowanych powiem tylko że pojechaliśmy tam bacakiem 

tj. lokalną trumną i mieliśmy ją na wyłączność przez większość wycieczki z pominięciem czasu kiedy jeszcze sobie dobierał ludzi żeby dorobić J.

 Koszt 90 zł cenę uważam za rozsądną żona wróciła zadowolona. I na tym się kończy zwiedzanie Makassaru wieczorem jeszcze udaliśmy się na promenadę na której co wieczór są dziesiątki straganów jak się później okazało z bananami pod każdą możliwą postacią. Spróbowaliśmy pieczonego banana z czekoladą i serem. 

Nie zwróciliśmy, ale nie powtórzymy tego. Następnego dnia mieliśmy jechać na północ ale pojechaliśmy na południe Sulawesi miejscowość zwie się Bira a prawidłowo to Pantai Bira, ale o tym następnym razem

Kontakt;
fb/koziolkiwazji


nasz bacak wyglądał strasznie ale wzmacniacz na muze musi być (to ta czarna skrzynka po prawej)

kierowcy taxi i moto taxi zapytani o drogę zbaranieli (angielski be)

niektóre drogi w Makassar po prostu pomyłka


niedziela, 16 października 2016

Gili Air wizyta nr 2 pełna wersja


 Wyspa Bali pierwszym razem znienawidzona (bynajmniej przeze mnie) drugim razem zrobiła na nas o wiele lepsze wrażenie. Może dlatego że wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać. Pobyt tu ograniczyliśmy wręcz do minimum, czyli do czasu kiedy zrobili nam w klinice stomatologicznej nowy aparat ortodontyczny dla starszej córki.Choć znaliśmy miejsce upamiętniające wybuch bomby, to przypadek sprawił że znaleźliśmy się tego dnia tutaj akurat na obchodach 14 rocznicy zamachu na Bali.

  Czas wolny poświęciliśmy całkowicie na bzdety. Basen, skuter, spacery i ostatnie drobne zakupy. Oto jeden z naszych nowych bardzo ważnych sprzętów :)  kuchenka elektryczna  w plecaku takich długodystansowców jak my to podstawa :). Każdy chętnie przypomni sobie smak jajecznicy której tu nie uraczysz nigdzie no może poza resortami z 3 gwiazdkami i wyżej.

Ale nie o Bali chciałbym wspominać bo tę wyspę opisałem już wcześniej. Droga według naszego wewnętrznego kompasu  prowadziła nas na Gili Air. To tu spędziliśmy cudowne 3 tygodnie wiosną tego roku i od takiego miłego akcentu znowu byśmy chcieli zacząć nasza następną długą podróż. W dużej części jest to też zasługa naszych dziewczyn, to za ich namową i prośbą jesteśmy tu a nie gdzie indziej. A powód bardzo prozaiczny, nie wszyscy pamiętają, ale wyjeżdżając z wyspy nasz inwentarz to było osiem kotów z tego 4 młode. Dziewczyny bardzo chciały wiedzieć jak potoczyły się ich losy :) (głupie prawda, lecieć 15 tyś km żeby zobaczyć koty, ale nie dla moich córek)

  Tak to jest Lola która w obecnej chwili jest już dorosła, ale słysząc nadawanie moich córek zjawiła się pod naszym domkiem tego samego dnia co przybyliśmy. Inne koty też się odnalazły. Po pierwszych 24 godz na wyspie mieliśmy ich już pięć. Zobaczymy jak rozwinie się sytuacja :).
Choć wynajmujący domek nam się zmienił obecnie jest to ciotka naszego poprzedniego wynajmującego (nawet się nie dziwiliśmy Wira nie miał o tym zielonego pojęcia) mamy ten sam domek z nr 13 i o dziwo ze wszystkimi udogodnieniami które zamontowałem 7 miesięcy temu. Nie tracąc czasu udaliśmy się na obchód wyspy i tu zaskoczenie i zarazem rozczarowanie. Zaskoczeniem było to że spotkaliśmy co najmniej dziesięcioro rodaków już drugiego dnia w różnym odstępie czasowym, a naszym największym rozczarowaniem jest to że  przez 7 miesięcy pobudowało się tu tyle nowych obiektów że po prostu nie do uwierzenia. Za dwa lata najpóźniej to będzie na 100% drugie Trawangan. Zostaje jeszcze Gili Meno choć nie popłynęliśmy tam do tej pory nadal docierają do nas informacje że tam jest bardzo spokojnie.
Jak już niektórzy widzieli na naszym fan page facebook.com/koziolkiwazji  wrzuciłem fotki z mojej małej przygody czyli podwodne polowanie. Od razu zaznaczę że nie można polować na żółwie, ale to chyba oczywiste. W czasie poprzedniej wizyty na Gili zauważyłem kilku zawodników z kuszami do polowania pod wodą :) Postawiłem sobie za cel, że w następną podróż zabiorę i ja taki grzmiący kij. Trochę poczytałem na ten temat i sprawiłem sobie taki model dla początkujących amatorów podwodnych polowań. Sprzęt tak się złożyło zafundowała mi żona na urodziny, byłem szczęśliwy 
do czasu kiedy nie stanąłem obok profesjonalnych kłusowników. Uwierzcie mi rozmiar ma znaczenie i to ogromne. Ja taki wielki ze swoją malutką kuszą stanąłem do pamiątkowego zdjęcia i poczułem się taki zażenowany. To tak jak bym wziął proce i szedł polować co najmniej na lwa, albo jakbyśmy przyłożyli  wiatrówkę  do karabinu snajperskiego SWD  (taki miałem na wyposażeniu w wojsku ).  

No ale nic powiedziało się A to trzeba przełknąć gorzką pigułkę i udać się na polowanie a nóż widelec będę lepszy :). Wolne żarty ja już przestałem wierzyć w cuda :).

 Później to już totalna katastrofa żeby im dorównać musiał bym pływać co najmniej jak nasz Paweł Korzeniowski lub nasza Otylia w szczytowej formie. O zejściu pod wodę w granicach 10-15 metrów mogłem tylko pomarzyć. Mój rekord to 8 metrów i już czułem że rozerwie mi uszy,głowę i płuca.

Wypłynęliśmy  wpław w kierunku Lombok-u, na początku jeszcze się odwracałem żeby zobaczyć jak daleko odpłynęliśmy. Później już widziałem niewiele. Fale były duże, dna dawno już nie widziałem płynąłem grzecznie przy przewodniku i jedyna przerwa na odpoczynek to było jego zejście po wodę w celu oddania strzału.

O dziwo nieźle mu szło, ja niestety nie miałem okazji oddać strzału wyżyłem się na krewetce na płytszych wodach :),  W pewnym momencie trochę się pogubiłem z chłopakami i zostałem sam jak palec na środku wielkiej wody. Dziwne uczucie płyniesz do brzegu i cały czas się oglądasz czy nie ma za tobą rekina choć nikt ich tu nie widział. Moje gapiostwo spowodowane było tym że co chwila pływały pod nami żółwie i nie mogłem się skupić na polowaniu. Najważniejsze, że udało mi się szczęśliwie wrócić  do brzegu. Wnioski nasuwają się same  rozmiar sprzętu jest bardzo ważny :)))

Cd: trochę się zasiedzieliśmy na Gili i choć czas spędzony tu uważamy za wspaniały  czujemy gdzieś wewnętrznie że pora  ruszać  dalej zostając tu widzimy jak nasza podróż marzeń ucieka nam przez palce. Mamy mały niedosyt że nie odwiedziliśmy sąsiednich wysp , ale kto powiedział że to nasza ostatnia wizyta tutaj. Zwiedziliśmy  wyspę wzdłuż i wszerz, poznaliśmy   bardzo wielu fajnych ludzi z Polski którzy spędzali tu wakacje,  mieliśmy nawet farta  poznać parę z Polski która prowadzi  już trzeci rok biznes na tej malutkiej wyspie. Lokalsi  którzy pamiętają nas jeszcze z poprzedniej wizyty jak i z tej obecnej odnoszą się do nas bardzo serdecznie.  Można by rzec  sielanka , ale my lubimy wyzwania  taka monotonia  to nie dla nas, może jak będziemy starsi.
Jak łatwo się domyśleć codziennie pływamy  z żółwiami .


Widok pojedynczych osobników nie robi na nas już  większego  wrażenia.  Wspominając przygodę z kłusownikami  muszę przyznać że bardzo mi się podobało . Jednego razu nawet sam  wziąłem swoją kusze i ruszyłem na polowanie, efekt nawet mnie zaskoczył zamiast upolować  jakąś rybkę wystawił mi się na strzał piękny prawie dwumetrowy rekin rafowy  tak tak dokładnie taki sam z jakimi pływaliśmy w Malezji. Skąd on się tu wziął nie mam pojęcia . Jest on tu bardzo rzadko spotykany , bynajmniej  nikt  z opisujących w internecie  pobyt na tych wyspach  nie wspomina spotkania  z ta bestią J .Tak wiem jestem farciarzem , żona tez mi to powtarza.

Wiecie kiedyś się zastanawialiśmy z Kasią  że wynajmując chatkę gdzieś na takiej wyspie jak Gili Air  i mając czerwone mrówki za współlokatorów  nie może wydarzyć się nic gorszego , ale nie. My  koziołki zawsze musimy mieć jakieś atrakcje i tak tym razem  dziesiątego dnia pobytu  widzieliśmy w naszej łazience  skorpiona.  Tak  kurde prawdziwego skorpiona z prawdziwym kolcem jadowym na ogonie, miał farta zanim na niego zapolowałem uciekł. Ok stwierdziliśmy zgodnie jeden biedny skorpion zabłąkał się  nie ma co panikować. Ale następnego dnia wracając z pływania  w morzu  zastaliśmy w łazience następnego skorpiona  co prawda małego  też z kolcem jadowym na ogonie. Przypadek możliwe, ale trzeci dzień pod rząd i skorpion znaleziony w pokoju  trochę się zaniepokoiliśmy. 
Przy  czwartym  skorpionie już byliśmy  przyzwyczajeni i jedyna pamiątka po nim to mokra plama na ścianie jak dostał ode mnie z płetwy.  Z  innych naszych egzotycznych zwierzątek  żyjących w naszym pokoju wymienić muszę pajączka wielkości chomika  no bo na pewno  nie świnki morskiej jak sugerowały to dziewczyny.


 Z dwojga złego czerwone mrówki nie są takie złe.

Jutro wyjeżdżamy pogoda trochę odpuściła  nawet dwa razy padało , ale jest za to czym oddychać. Jesteśmy  bardzo ciekawi  co przyniosą następne  dni i tygodnie na Sulawesi , pewne jest jedno spodziewamy się: ja Sumatry ,a Kasia Kambodży .

Dla wszystkich zainteresowanych chcących podążać naszym śladem  na Gili Air mieszkaliśmy w resorcie Bintang. Położonego  dokładnie po drugiej stronie wyspy patrząc od portu, tutaj to najspokojniejsza część wyspy .W domku nr 13 które mają również w swojej ofercie spotkanie oko w oko ze skorpionem, a  który w rzeczywistości nie jest  groźniejszy niż np: kilkanaście czerwonych mrówek. A to wszystko w cenie 200 tys rupi tj. 64 zł za domek z naprawdę dobrym śniadaniem. Wyszło jak  reklama wiem  ,ale póki co robię to charytatywnie J.

   widok z naszego domku
 lokalna droga koło naszego Bintanga



u góry i na dole to ta sama knajpa , lecz już wynajęta i przerobiona na bar 

 u góry młoda skrzydlica a na dole rozgwiazda

 Lena :))))

 nasze dziewczyny i miejscowe
 o kondycje trzeba dbać żona jeszcze wymagająca
 Geko który nam nie pozwalał spać w nocy takie wydawał dzwięki
 dziewczyny już się oswoiły z głębinami  ida na 5-6 metrów pod wodę

 lokalne drogi

 i lokalne zabawy jest wi fi jest impreza ;))))

 a to nasza szczęśliwa 13 :)))))


poniedziałek, 10 października 2016

Tułaczka Z Trang-u (Tajlandia) przez Kuala Lumpur (Malezja) na Bali (Indonezja)

Welcome 

Wcześniej nie pisaliśmy bo i  nie było co pisać. Teraz też  nie poszaleję bo od ostatniego wpisu  minęło co prawda parę dni a my przemierzyliśmy trochę ponad 3 tys km, ale głównym  tematem posta będzie nasza podróż a dla niektórych wręcz tułaczka .

Wyspa Koh Mook  nas nie oczarowała, choć nie mówimy że był to czas stracony. My mamy dużo czasu i nigdzie nam nie śpieszno,  ale inni którzy mają naprawdę często napięty plan spokojnie mogą sobie to miejsce odpuścić. Przypływać tu dla jednej plaży która w sezonie wygląda jak nad polskim Bałtykiem i jednej jaskini, chyba nie warto.

Nastał dzień wyjazdu. Rano pożegnanie z naszym inwentarzem  tj. pies i kot, którym było zapewne smutno biorąc pod uwagę to że przez ostatnie dni dziewczyny je pasły na potęgę. No ale taki life raz dokarmiają raz przeganiają .


O 7.30 podjechały dwie moto taxi  i dalej jazda panie Maciejka na prom.



 Zapakowaliśmy nasze tyłki na prom (co jest raczej huczną nazwą bo to po prostu łódka na około 20 osób), oprócz nas jeszcze kilkanaście osób jakieś bagaże i płyniemy. A raczej płynąć chcemy i jest to zapewne zacne życzenie naszego kapitana, stanęliśmy na mieliźnie. Klops po całości, wysłużony diesel pod pokładem  pracuje na pełnych obrotach, mieli setki litrów mułu na dnie, ale nic się nie dzieje a współpasażerowie w ogóle nie przejęci. Mamy odpływ, stan wody jest niziutki, kapitan pewnie doświadczony myślał że da rade no niestety nie udało się.  Jak myślicie co było dalej my obstawialiśmy że podpłynie coś mniejszego i nam zabierze trochę balastu, ale gdzie tam kapitan zarządza przegrupowanie. Wszyscy podróżni stojący na tyle przechodzą do przodu i nie uwierzycie zadziałało. Zmienił się środek ciężkości i powoli, to płynąc do przodu, to się cofając,wypruwając flaki z silnika udało nam się wypłynąć z mielizny i szczęśliwie dopłynąć do lądu. (Opóźnienie nieznaczne może 30 minut, ale to Azja trzeba się przyzwyczaić). Następny w kolejności jest bus do Trang-u tu już gładko. Śniadanko na dworcu autobusowym i w drogę.
 przerwa na pa pu

W Trang-u akurat mieliśmy busa do Hat-Yai. Co prawda jak to zresztą nie pierwszy raz w Azji zapłaciliśmy za cztery bilety a dostaliśmy trzy miejsca, kierowca  wytłumaczył to szybciutko: czwarty bilet jest za bagaże :) Pies go ganiał 2 godziny jakoś wytrzymamy i faktycznie już nic więcej się nie wydarzyło. Po dojechaniu do Hat-Yai stwierdzamy, że nie robimy postoju tylko jedziemy dalej do Kuala Lumpur. Załatwiamy bilety autobusowe (cena 550 bathów za głowę) i mamy 5 godzin free time. Co tu by robić? Najpierw podziwialiśmy Tajską policje w akcji, akurat tak usiedliśmy na zupce że mieliśmy okazje popatrzeć jak wyłapują z tłumu różnego rodzaju podejrzanych typków a następnie robią im przeszukanie osobiste i skuterów. Pewnie szukali narkotyków :)

 Następnie Kasia rozwinęła swoją myśl na temat tego jacy to przystojni są Ci policjanci (jak bym  gorzej wyglądał niż oni),  powiedzenie  za mundurem panny sznurem jest w pełni uzasadnione.

Część dalsza naszego oczekiwania na autobus upłynęła już bardzo miło dla wszystkich. Wizyta w klimatyzowanym centrum handlowym nawet  mi się spodobała. Nie wiem czemu, ale odnoszę wrażenie że południe Tajlandii jest sporo tańsze od części centralnej, jak i dużo lepiej zaopatrzone. Może to tylko moje spostrzeżenie sam już nie wiem, nieważne. O 18.00 stawiliśmy się na miejscu wyznaczonym do odjazdu autobusu, ale oczywiście to nie było to miejsce. Wiec przerzucono nas busem kawałek dalej odczekaliśmy jeszcze godz i 30 min i o 19.30 zmęczeni ale szczęśliwi wyruszyliśmy do KL. 

  Jak już się rozgościliśmy w wygodnym autobusie to jeszcze tylko musieliśmy wyskoczyć na granicy żeby się odprawić i dalej nie niepokojeni przez nikogo ruszyliśmy do celu. Jak widzicie zawsze coś, ale tak wygląda nasza podróż. Nic zaplanowanego z wyprzedzeniem wszystko planowane i realizowane na bieżąco. Wieże Petronas w KL zobaczyliśmy a raczej ja zobaczyłem (reszta spała) koło godz 5 rano, chwilę później wysiadaliśmy na opisanym przez nas poprzednim razem ogromnym dworcu autobusowym zwanym TBS (Terminal Bus Station). Nie dalej jak sto parę dni temu byliśmy tu wiec nie wszystko zapomnieliśmy i od razu z marszu udaliśmy się na autobus odjeżdżający do centrum. Przed godz 8 rano zameldowaliśmy się w tym samym hotelu co ostatnio w nim byliśmy. Nie wiem jak to się stało, że wszyscy pracujący w hotelu nas zapamiętali i Pan ze sklepu 7/11 również :) Bez słowa dostaliśmy klucze już o 8 rano nie płacąc nic dodatkowo. I tak po 24 godzinach podróży byliśmy około 1200 km dalej. Jak na Azję i tyle środków transportu to naprawdę super wynik a wszystko to w cenie około 100 złotych za głowę.
Z racji tego że wszystkie połączenia udało nam się znaleźć od ręki i nie mieliśmy przestojów to w KL mamy 40 godzin zapasu  przed ostatnią podróżą już teraz samolotem na Bali.
Dwie godziny na odświeżenie się i ruszamy do znanych sobie z poprzednich podróży miejsc gdzie można dobrze i tanio zjeść. 


Jak widzicie na zdjęciu powyżej założyłem jako patriota (człowiek kochający swoją ojczyznę nie ważne jaki mamy rząd)  koszulkę która uwierzcie mi działa jak magnes na naszych rodaków. Pierwszym tego przykładem był Michał który podszedł przywitał się i mówi że mu orzełek migną.

Michał jest młody i szkoda że nie pisze bloga bo miałby o czym opowiadać, ja powiem wam tylko tyle że podróżuje już około roku po całej Azji i zakochał się w Chinach, a raczej dziewczynie z tego kraju. Sam jeszcze nie wie jak zakończy się jego przygoda, naprawdę podziwiamy. Od razu poczuliśmy bratnia duszę bo Michał jest tak samo jak my pozytywnie popi.. tzn. zakręcony :)
Przez około 6-7 godzin w koszulce z orzełkiem i napisem Polska spotkaliśmy trzy polskie pary i wspomnianego wyżej Michała co byłoby nie możliwe bez znaków rozpoznawczych.
Dnia następnego wyspani, wypoczęci najedzeni odbyliśmy naszą ostatnią część podróży (na razie) z Kuala Lumpur na Bali co prawda samolot się sporo przesunął, ale jak masz nadane bagaże i mały plecak pod opieką to można sobie  czas zorganizować.
Bali powitaliśmy o około 2 w nocy, pierwsza potyczka z taksówkarzami wygrana znaliśmy ceny i odległość do hotelu nie daliśmy się wykiwać. Mieliśmy tym razem nie tracić czasu na Bali, ale nie uwierzycie co się stało... Gdzieś w transporcie uległ zniszczeniu Karoli aparat ortodontyczny i mamy nieplanowane 5 dni postoju. Plusem całego tego nieszczęścia jest to że już raz robiliśmy na Bali aparat dla Karoli i od razu zamówiliśmy nowy. Cena nadal promocyjna :). Mówi się trudno pięć dni przeżyjemy. Polatamy trochę skuterkiem na pewno będzie miło.

chcesz wiedzieć na bieżąco co tam u nas znajdź nas na facebook/koziolkiwazji


 polski akcent na plaży w Kucie ( Bali,Indonezja) zwróćcie uwagę na minę Leny powyżej i poniżej
to zdjęcie poniżej było robione pierwsze  a na tym powyżej już nawet nie umiała wymusić uśmiechu

 wygłupy na lotnisku w KL


 a tu my w tych lepszych chwilach
 nie dziwcie się jak wasze 8 latki doją butle tu to normalne

wizyta u fryzjera za 10 zł w KL