wtorek, 22 listopada 2016

Indonezja, Tana Toraja (Rantapao)

Hello



Witamy  z  Tana Toraja miejscu gdzie śmierć zajmuje szczególne miejsce w codziennym życiu człowieka (jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało).
Na początku żeby było chronologicznie  transport z poprzedniej miejscowości czyli Pantai Bira. Zamówiliśmy prywatne auto na 7 osób wiec wiedzieliśmy że może być ciasno, bo czasami kierowcy upychają dwie osoby ponad normę. Tym razem się udało jedna babka stwierdziła że nie posadzi swojego dupska w samochodzie z białasami i z miejscami było ok. Choć miejsca były ok to wygląd auta jego stan techniczny, jak i aparycja kierowcy pozostawiały wiele do życzenia, ale stare przysłowie powiada „Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma” no i mieliśmy.
Kierowca na zwróconą uwagę odnośnie palenia w aucie stwierdził grzecznie że jak nie pali to zasypia, czyli dał nam do zrozumienia że powinnyśmy zacząć się bać. Reszta standard 186 km prawie 6 godzin jazdy cena 100 tyś rupii za głowę do Makassaru. Wrażenia z jazdy; było ok mimo że jarał to jechał pewnie.
Mogliśmy pojechać bezpośrednio z Biry, ale cena która man zaproponowali (2.000.000) ścięła mnie z nóg dlatego wybraliśmy dłuższą i paradoksalnie tańszą wersje przez Makassar. Pierwsza część zaliczona, następna jest taksówka w Makasarze. Z dworca południowego (nie pamiętam nazwy ale tam zatrzymują się wszystkie autobusy z Biry) na dworzec północny (zwie się Daya) kosztowała wg licznika 120 tyś rupii choć nie wiemy którą taryfę odpalił może najwyższą, ale to już tylko moje domysły. Druga część za nami. Trzecia, ostatnia i najdłuższa część. Poszczęściło nam się :) Na dworcu autobusowym  Daya w Makasarze można sobie zafundować do Rantepao w Tana Toraja autobus lub prywatne auto jak to do Biry.  Szczęście nasze polegało na tym że akurat prywatny samochód przywiózł Niemców z Rantepao i zarabiając na tym kursie odpowiednią ilość euro mógł potraktować nas ulgowo. Poza tym wracał do domu więc zażyczył sobie po 100 tyś rupii od głowy. Tyle to kosztuje autobus nocny (normalnie za auto to 150 tyś przy pełnym aucie i odpowiednio więcej jak chcesz mieć wygodniej) więc bez zastanowienia wsiedliśmy i ruszyliśmy w około 300 kilometrową podróż do krainy Toradżów. Po starcie jak to bywa w aglomeracjach pierwsza godzina jazdy w korku, następne dwie godziny gdy jechaliśmy po niezłej trasie lało przeokropnie. A ostatnie X kilometrów po górach. Próbowałem spać ale raczej marnie mi to wychodziło. O 3 rano przywitaliśmy Rantepao. Kierowca podczas jazdy poznał nasze oczekiwania i podrzucił nas do Riana Homstay, czyli bardzo fajnego, czystego i niedrogiego pensjonatu. Tu już zostaliśmy na następne kilka  dni. Reasumując;  przejechaliśmy  z Biry do Rantepao prawie non stop tylko z przesiadkami bez przerw czasowych około 520 km w czasie trochę ponad 16 godzin. To chyba najdłużej spędzony czas jednorazowo w drodze z punktu A do punktu B. Kierowca jechał dosyć odważnie chwilami się bałem dlatego próbowałem spać na siłę. Na papieroska grzecznie sobie stawał i palił obok auta.
Rantepao pierwsze wrażenie: "Co my tu robimy następna czarna dziura na naszej drodze". Dobrze że pokój mieliśmy fajny duży z dużą łazienką i ciepłą wodą gdzie prysznic można było brać pod kranem bo był zamontowany na wysokości około 150 cm i nie było umywalki. Cena 50 zł doba jest odpowiednia do standartu.

Rankiem jak  to często bywa ocena się zmienia w miarę poznawania miasta,  niestety ja nadal uważam że to totalna dziura i swój pobyt tu można ograniczyć do minimum. Ale to oczywiście zależy tylko od was nam wystarczył tydzień żeby pozwiedzać wszystkie kąty zaliczyć pogrzeb plus extra zobaczyć osławioną w każdym przewodniku masakrę bawołów. Zacznijmy do początku, jak już się pozbieraliśmy po podróży wynajęliśmy od naszego ovnera skuter za 70 tyś rupii.
Pierwszą atrakcją blisko miasta jest  KE’TE’ KESU’ 4 km od Rantepao. Typowy tradycyjny skansen jakich tu jest masa zrobiony typowo pod turystów z tym że te grobowce na skałach w skałach i grotach na pewno kiedyś służyły do pochówku. Choć te pierwsze murowane grobowce używane są zapewne i dzisiaj. 



Następna w kolejności była LONDA 5 km od miasta tu też grobowce a jak że inaczej tyle że wykute w skałach nawet ciekawe. Z góry patrzyło na nas mnóstwo kukieł z charakterystycznie ułożonymi rękami, które mają symbolizować szczęście.

Dalej możemy pojechać do KAMBIRY 30 km od miasta. Tam mamy  dwie atrakcje wielkie stare drzewo które ma w sobie pochowanych sporo niemowląt. Mogą w nim byc pochowane tylko dzieci, którym nie wyrżnęły się jeszcze zęby. Tutejsi ludzie wieżą, że takie dziecko należy przekazać naturze, aby kolejne dziecko było zdrowe.


 A druga atrakcja to około sto  może 150 metrów  od wejścia do KAMBIRY jest prywatny dom w którym żywi żyją już czwarty rok ze zmarłą babcią w pokoju obok, dlatego że zbierają kasę na pogrzeb. Kobieta powiedziała, że codziennie z nią rozmawiają i chyba nie była to ściema bo jak wchodziliśmy do babci pani normalnie do niej mówiła. W pewnym momencie zrobiło nam się głupio i tez zaczęliśmy do niej mówić :)))


Wskazówki jakich możemy wam udzielić to takie, że córka zmarłej ma sklep z pamiątkami przy samym wejściu na cmentarz. Nam udało się zobaczyć babcię dopiero za drugim podejściem, tylko dlatego że jak tu byliśmy trzy dni wcześniej to jeszcze o tej zmarłej nie słyszeliśmy. Za możliwość porozmawiania z babcią mały datek jest mile widziany :) Wracając z Kimbiry jesteśmy już tak blisko Makale, że warto pojechać tam chociaż by na pamiątkowe zdjęcie na rynku, na którym jest utworzone sztuczne jezioro. Prócz tego jak podniesiecie głowę to zobaczycie Chrystusa w całej okazałości (nie wiem jak ten w Rio i Świebodzinie ale ten też robi wrażenie) tam taż można dojechać skuterem. Ostatni kilometr trzeba się wspiąć.

Następnego dnia uderzamy skuterem w druga stronę miasta i zaglądamy najpierw do BORI’ KALIMBUANG 5 km od miasta. Tu czeka na nas bardzo stary cmentarz z megalitami czyli wielkimi kamieniami ustawionymi w kształt słońca (taki kamień mogła postawić tylko rodzina zmarłej osoby u której na pogrzebie było zarżniętych co najmniej 25 bawołów)


Idąc w górę cmentarza można zobaczyć piękna stare grobowce i olbrzymie drzewo z pochowanymi noworodkami.


 I dalej szczerze tak do znudzenia tradycyjna wioska, cmentarz, jaskinia z trumnami, piękne widoki i abarot to samo. Na wyraźną prośbę żony dopisze jeszcze LEMO gdzie pan oprowadzający nas w świetle latarni gazowej po jaskini pełnej trumien i kości. Wyglądał co najmniej jak jeden z tych tam leżących. Według Kasi jest to jedno z fajniejszych miejsc a przewodnik opowiadający o zmarłych niesamowity. Atmosfera w pewnym momencie zrobiła się trochę komiczna, ponieważ przewodnik zaczął robić nam rodzinne zdjęcia w tym otoczeniu proponując coraz to inne ujęcia i zapewniając, ze będą świetne :) (przewodnika łatwo poznać ma zwyrodnienie stopy widoczne gołym okiem, płaci sie 30 tys za lampę plus coś extra dla niego ,ale warto fajnie gada) 






Przyznać muszę że jedna wyprawa szczególnie mi utkwiła w pamięci. Jedziemy do LO’KO MATA gdzie jest ogromny kamień z wykutymi kwaterami 

następnie mamy LEMPO TINIMBAYO świetny view point po drodze 

i dalej do BULULANGKAN wioska mumii. Lubię jazdę po górach ale tu to extrem razy dwa. Trzy razy nam się droga kończyła i jechaliśmy po nie wiadomo czym, dwa razy trafiliśmy na osuwisko błotne więc musieliśmy się myć w strumieniach bo byliśmy wysmarowani błotem i najlepsze że do wioski z mumiami dojechaliśmy w momencie kiedy zaczęło lać. Masakra. Nic nie zobaczyliśmy. Wszystkim którzy chcieli by powielić naszą trasę proponuje skrótem objechać górę Buntu Bone, ja zapomniałem różańca a czasami by się przydał. Za to widoki na tarasy ryżowe obłędne nawet te na Bali mogą się wydawać skromne w porównaniu z tutejszymi.
Ostatni dzień przed wyjazdem to już tak na luzie rano pojechaliśmy obejrzeć tradycyjny market z bawołami, nie jestem ekspertem, ale niektóre sztuki były warte fortunę.

Przyjeżdżając tu do Rantepao mieliśmy określone 3 punkty które chcemy zobaczyć. Pierwszy to miejsca pochówku bądź co bądź bardzo nietypowe jak dla nas. Drugi to zobaczyć jak to naprawdę jest żyć ze zmarłym pod jednym dachem. Trzeci ostatni to już cała ceremonia pogrzebowa. Z  racji tego że pierwsze dwa punkty już obsmarowałem zajmę się trzecim który wywarł na nas największe wrażenie. Oczywiście w tym wszystkim jest ogromna zasługa pana od którego wynajmujemy pokój i za to bóg mu zapłać w dzieciach choć ma już szóstkę (skasował nas extra 600 tyś rupii). 
Jak już owner ustalił gdzie i kiedy będzie ceremonia decyzję podjęliśmy niemal natychmiastowo. We wtorek o 9 rano w auto i jedziemy strój odpowiedni do okazji czyli ja to co miałem najciemniejszego, Kaśka wygrzebała coś czarnego (a ma tego sporo, przecież czarne wyszczupla) a dzieci na pogrzebie do 10 roku życia traktowane są jak bez pańskie psy i tak też się zachowują wiec ubiór nie ma znaczenia i tak wrócą usmolone. Po drodze jeszcze jakaś danina dla rodziny zmarłego żeby nie było że na krzywy ryj przyjechali. Dotarliśmy dosyć wcześnie jako jedni z pierwszych.  Pierwsze rzeczą którą widzą nasze oczy to skrepowane świnie (faktycznie empatii do zwierząt to oni nie mają) i ogromna kałuża świeżej krwi na środku placu (o tym będzie później).

Następnie było przywitanie z rodziną zmarłej (jak zobaczyliśmy na obrazku, byliśmy obecni na pogrzebie babci), wyznaczono nam miejsca do obserwacji i pozwolono fotografować i nagrywać. Dzieci była cała masa wiec nasze dziewczyny jakoś dawały radę. Ja spacerowałem z aparatem a Kasia wsłuchiwała się opowieści naszego przewodnika. Przyznać muszę że bez niego cienko by to wyglądało ponieważ opisał on Kasi cały mechanizm takiego pogrzebu. Czas leciał goście dojeżdżali w szczytowym punkcie było z 400 może 500 osób. Łatwo było policzyć bo całe klany rodzinne lub przedstawiciele innych wiosek siedziały w specjalnych boksach. Taka liczba osób na pogrzebie pokazuje jakim szacunkiem darzona była zmarła, daje okazję do spotkania się wszystkich razem jak również cała ta ceremonia ma na celu pomoc biedniejszej części rodziny. Dodam też  że w czasie tej akurat ceremonii poza naszą czwórką był jeszcze 6 białych. I wyraźnie widać było że 2 z nich przyjechała na krzywy ryj za panem z prosiakiem na skuterze. 

Po prostu trzymali się na uboczu i nawet nie usiedli z nami w boksie. Myślę że ta opcja jest najgorsza z możliwych nawet ja bym się  czuł nieswojo  w takiej sytuacji. Wszyscy europejczycy zmyli się po godzinie ale moja żona kazała nam siedzieć prawie do końca uroczystości w tym dniu. Drugiego dnia, który o niebo wyglądał ciekawiej ponieważ zabijano bawoły i chowano zmarłą do grobowca turystów nie było już żadnych. Wracając jeszcze do bawołów, są one tu szczególnie wysoko cenione i nie są zabijane bez celu. O niezwykłości tych bawołów niech świadczy fakt że są pierońsko drogie. I tak np: bawół albinos z ciemnymi kropkami symbolizującymi ucieleśnienie boskości może kosztować nawet 60 tyś dolarów.
Na tutejsze realia kwota olbrzymia, ale nie zapierająca dech w piersiach (w okolicznych zagrodach widzieliśmy kilka takich sztuk). Drugą ciekawostką jest to że te bawoły nieważne czy albinos czy zwykły są myte dwa razy dziennie (rano i wieczorem) przez swoich właścicieli to musi o czymś świadczyć (bo patrząc na świnie to płakać się chce jak są traktowane). Pierwsze zabite bawoły i prosiaki idą na posiłek dla osób uczestniczących w ceremonii. A reszta zwierząt zabijana jest  w/g potrzeb rodzinnych. Po podzieleniu mięsa z zabitych zwierząt wszyscy jedzą obiad przygotowany przez rodzinę zmarłej, a następnie zaczyna się msza żałobna jest ksiądz z kazaniem na którym prawie zasnąłem

(chodzili nawet z tacą i o mało nie dostałem zawału jak babeczka z boku zamiast powiedzieć że mamy wrzucić 2 tys rupii wypaliła 200 tyś rupii). Na tej akurat uroczystości były dwie grupy chórzystów. Jak już sobie pośpiewali i popłakali 



to nastąpiło odprowadzenie zmarłej na miejsce zdawać by się mogło wiecznego spoczynku, ale sorry nie u Toradżów. 


Tutaj na przełomie sierpnia i września zmarłych się wyciąga z ich kwaterek, myje się, przebiera i odbywa spacer po wiosce. No po prostu szaleństwo znane pod hasłem "walking dead". 

Nasza wiza ważna jest jeszcze 17 dni spadamy dalej na północ Sulawesi tam czekają na nas osławione Togiany.
Podróż zapowiada się atrakcyjnie, pani w okienku grzecznie uprzedza czas przejazdu do Poso 13-15 godzin jak nic się nie wydarzy, ale czy tutaj jest to możliwe?


kontakt z nami:
Fb/koziolkiwazji


 nawet takie ptaszki można było spotkać


 jesteśmy w chmurach, Lenie zrobiło się zimno

 budowa tradycyjnego domu
 miejscowe chłopaki się bawią
 koty to jej pasja

 drugi dzień na pogrzebie i ten starszy pan to syn zmarłej
 relaksik po pogrzebie

 wjazd do Rantepao powinno być na samej górzem ale moje ładniejsze
a tu żona jeszcze czasami kocha :)

Będzie rzeźnia wrażliwi mogą sobie odpuścić dalszą lekturę




W czasie kiedy nam się wydawało że nic się nie dzieje na zapleczu całej ceremonii  były zarzynane prosiaki (ich nie zabija się na głównym placu).  Może brzmi to dziwnie ale na początku nawet nie zwróciliśmy na to uwagi ponieważ wszystko odbywa się dość humanitarnie. Do skrępowanego leżącego prosiaka podchodzi gość i jednym wprawnym ruchem  przebija  serce nożem. Pięć minut później ta sama osoba szybko i precyzyjnie rozcina brzuch wyjmuje ze środka jelita, następnie  pan szybciutko opala całą świnie palnikiem z kłaków i już mamy świnkę na grilla. Jest nieźle , ale ja nie po to tu przyjechałem chce zobaczyć teksańską masakrę piłą mechaniczną.  Niestety akcja z bawołami będzie mi dana obejrzeć dnia następnego . Pierwszego dnia zjedliśmy  obiad, dostaliśmy na wynos porcję zarżniętej świni i umówiliśmy się że przyjedziemy dnia następnego. Widok zarzynanego prosiaka nie robi na mnie wrażenia ale zarzynany bawół o wadze 500-700 kg już tak. Następny dzień rano rach-ciach i o 8 już pędziliśmy na ceremonię, znowu byliśmy jako jedni z pierwszych. Powitanie gadki szmatki tym razem już bez daniny tylko z cukierkami dla dzieci zajęliśmy  dobre miejsca. O godz 10 zaczęło się to co chyba podświadomie nas najbardziej interesowało. Na plac wyprowadzono 11 bawołów z czego pięć najmłodszych i najmniejszych  zostało odprowadzonych z powrotem na łąkę.  Dla pozostałych sześciu dzień tan okazał się ostatnim w ich życiu . Najpierw każdy właściciel pożegnał się ze swoim zwierzęciem i zaczęło się. Pierwszego bawoła wyprowadzono na środek placu przywiązano za przednią nogę do słupka wbitego głęboko w ziemie. Chwile później nastąpiło ciecie, jeden wprawny ruch i ostry jak brzytwa nóż podcina  gardło, a byk stoi. Z poderżniętego gardła krew leje się obficie ,ale chyba egzekutor nie przeciął tchawicy. Bawół oddycha i ma się dobrze jest może lekko zdezorientowany , krótka wymiana zdań na arenie i ten sam egzekutor  drugim cięciem przecina tchawicę, zwierzę pada jak ranione piorunem. Czas od cięcia  do zgonu około 4 minut długo. Ten byk się męczył, ale następne 4 sztuki przestawały wierzgać kopytami nie dłużej niż po 50 sekundach. Ostatni z byków też nie był najlepiej trafiony , ale egzekutor szybko naprawił swój błąd. W sumie zaciukali ponad 20 prosiaków i 8 bawołów. Dwa pierwsze były zabite pierwszego dnia z samego rana dlatego przywitała nas krwawa plama na środku placu. Dzieci nawet nie były zainteresowane znalazły dwa małe koty i odcięły się całkowicie od wydarzeń na ceremonii, choć zapewne coś podejrzały.

















1 komentarz:

  1. To przeżyliscie przygodę życia. To niesamowite. Czyta się jak bajkę. Obserwujcie świat i piszcie. Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń