Po Pulau Nias nadszedł dla nas czas kierowania się na południe w dół Sumatr . Następną miejscowością do której zmierzaliśmy był Bukittinggi. Oszczędzę wam opisywana drogi choć jednego nie mogę pominąć droga lądowa to 370 km po zejściu z promu postanowiliśmy że pojedziemy dużym autokarem, w celu nabycia biletów udaliśmy się na bus terminal i mieliśmy tą możliwość że mogliśmy sobie wybrać miejsca :-) . Wzięliśmy (tak nam się wydawało wtedy)te najlepsze czyli pierwszy rząd za kierowcą, bo te dalsze miejsca na końcu to rzuca na zakrętach a w środku mało miejsca na nogi. To że jechaliśmy ok 14 godz to mogliśmy się spodziewać tu nie ma dróg, ale jak się zaczęły serpentyny po górach i mijaliśmy się czasami obcierając o inne auta to już było dla nas za wiele, żołądki podchodziły nam pod gardło, mimo że nie bardzo mogliśmy spać oczy się same zamykały. Apogeum przyszło może koło 2 w nocy jak kierowca oświadczył pomocnikowi że szwankuje sprężarka powietrza odpowiedzialna za hamulce, jak my kapnęliśmy się że ma to związek z hamulcami przeżyliśmy duży szok i mały zawał. Jak by tam była jakaś wioska z hotelem na pewno byśmy wysiedli, ale na nasze nieszczęście nie było. To była dla nas naprawdę ciężka przeprawa. Zdjęć brak było ciemno sorry :-).
O poranku przywitał nas rześki Bukittinggit tak jak było napisane w przewodniku płaszcz przeciwdeszczowy bądź parasol należy mieć pod ręką, pada nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd. Pierwszy dzień zapoznawczy w nie najlepszym hotelu tz. brak netu reszta do przeżycia. Dzień drugi, trzeci, czwarty i piąty to już same atrakcje. Zmieniliśmy hotel, poznaliśmy Harego naszego przewodnika, kucharza i fajnego kumpla.
Hary był kucharzem w hotelu w którym mieszkaliśmy i nie mógł się wiecznie urywać z pracy choć raz z nami poszedł na 4 godz. Pokazał nam Kanion głęboki na około 120 metrów, przy Harym przekonaliśmy się że małpy nie są takie groźne jak się je zazwyczaj opisuje ,
zwiedziliśmy Japońskie labirynty z czasów II wojny światowej
i trafiliśmy przypadkowo na wyścigi motocrossu.
Dla mnie wydarzeniem była wizyta na równiku choć moje panny nie podzielały mego entuzjazmu no może Karola ale ona za tatą by w ogień wskoczyła , dwie pozostałe to tak ostrożnie :-).
Hary powiedział że do równika będzie z pół godz jazdy jakieś 20 km, rzeczywistość okazała się o wiele okrutniejsza 2,5 godz 57 km serpentyny, kaniony, dziury i inny sprzęt na drodze. Nie dziwne że na miejscu nawet nie chciały się uśmiechnąć do pamiątkowej fotki. Tego dnia pobiliśmy swój rekord przejechaliśmy we 4 na jednym skuterze 114 km, poprzednio było to 110 w Kambodży w miejscowości Ban Lung (też jest o tym wpis na blogu).
Dla mojej żony najważniejszą rzeczą z tej miejscowości była możliwość zobaczenia Refflezi największego kwiatu na świecie chociaż byliśmy po terminie ich rozkwitania miejscowi za drobną opłata 100 tyś rupii zaprowadzili nas do lasu i wypatrzyliśmy jedną taką z 70 cm średnicy.
My zaprawieni podróżnicy a zachowaliśmy się jak początkujący turyści bez specjalnego obuwia musieliśmy chodzić w lesie pod górę po błocie na boso bo w klapkach się nie dało :-)
Tylko Kasie coś ugryzło bo najmniejszy palec u stopy jej spuchł ale nie szczeka to chyba nie wścieklizna.
Za to dla nas wszystkich ciekawym przeżyciem było znalezienie się w malutkiej kafejce gdzie serwowana jest najdroższa kawa świata. Pani nam ładnie wszystko objaśniła jak powstaje ta kawa a na końcu wystawiła sowity rachunek. Ci co nie wiedzą szybko wyjaśnię: jest takie zwierze cyweta które żywi się owocami kawowca, po zjedzeniu w żołądku dochodzi do procesu fermentacji a nastepnie kawa ta jest wydalana razem z odchodami. Cywety zakopują odchody więc jest ciężko je zlokalizować więc dlatego cena jest tak a nie inna. Miejscowi szukają tych miejsc, wykopują odchody a później się to myje przez parę dni a następnie suszy tylko i wyłącznie na słońcu. Roczna produkcja ok 500 kilo - niewiele dlatego drogie.
„Fly dog” czyli największe latające nietoperze to dla nich tu przyjechaliśmy i mimo że Hary wychodził z siebie żeby nam je pokazać niestety nie dane nam było, nawet za namową Harego wybraliśmy się na pobliskie jezioro 96 km w dwie strony nic nie zobaczyliśmy, trudno za to jadąc nad to właśnie jezioro musimy przejechać przez zabójcze 44 zakręty które są dosłownie jeden za drugim przed samym jeziorem i to nie są łuki tych nie liczą każdy zakręt ma 180* po prostu szok ale taki pozytywny mi się podobało.
A wszystko to działo się w małej miejscowości Bukittinggi w hotelu gdzie były tylko dwa pokoje jeden już od jakiegoś czasu wynajmowała Rosjanka drugi my, było jeszcze dormitorium na 5 wyrek muzyka na żywo do przynajmniej 2 w nocy, szczęśliwy Hary mówiący nieźle po angielsku i ceny które mogły by być spokojnie w całej Indonezji.
Liście u niektórych gatunków drzew ogromne
znaleźliśmy czaszkę małpy
hodowla ryb na jeziorze
przede mną 44 zakręty tu jeszcze nie wiedziałem że takie to ekscytujące
próbowaliśmy wyswatać Karole ale nawet Hary się kapną że niezły z niej gagatek
w poszukiwaniu fly dog trafiliśmy do muzułmańskiej szkoły na szczycie góry
na tle wulkanu to już późną nocą
dosyć charakterystyczny punkt w mieście taki ładny most nad ulicą
w księgach pamiątkowych znajdujemy wpisy z Polski czyli nie jesteśmy sami
a na sam koniec mała zagadka z racji że intensywnie uczymy się indonezyjskiego powoli staramy sie mówić w tym języku o oto ostatnio miało miejsce tako oto wymiana zdań z Indonezyjczykiem
my- prapa kilo lagi
on - tiga pulu tudżu kilolagi
my - terimakase
on -sama sama
oczywiście pisane ze słuchu pisac sie jeszcze nie uczymy
odp w komentarzach prosze wpisywać
nagroda uśmiech kierowniczki :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz